Kategorie
manipulacja

„Strefy wolne od LGBT” to nie kłamstwa społeczności LGBT+, tylko hańba 111 potencjalnych parlamentarzystów

O tzw. strefach wolnych od LGBT najgłośniej było w Polsce i na świecie w latach 2019-2020, gdy niektóre gminne, powiatowe i wojewódzkie rady zaczęły deklarować chęć „powstrzymania ideologii LGBT” lub „wolność od ideologii LGBT”. W latach 2022-2023 o „strefach” mówiło się już w głównie w kontekście uchylania wcześniej przyjętych uchwał, gdy okazało się, że są niezgodne z unijnymi zasadami niedyskryminacji i zagrażają finansom samorządów. Lokalni politycy, którzy najpierw wprowadzali piętnujące deklaracje, a potem często się z nich wycofywali, nie zniknęli jednak z polityki. Wręcz przeciwnie — pokaźne grono, bo aż 111 osób, kandyduje dziś w wyborach do Sejmu i Senatu. Wyjaśnijmy, dlaczego dorobek tych kandydatów jest dla nich obciążeniem, a „stref wolnych od LGBT” nie można bagatelizować jako niewiążących prawnie, niewinnych deklaracji, które nikogo nie krzywdzą.

Samorządy nie określiły się jako strefy wolne

Określenie „strefa wolna od LGBT” zostało spopularyzowane częściowo przez aktywistę i reżysera Barta Staszewskiego, ale jego źródłem jest skrajnie konserwatywny tygodnik „Gazeta Polska”. W 2019 czasopismo dołączyło do jednego z numerów naklejki „Strefa wolna od LGBT” z przekreśloną tęczą. Wywołało to powszechne oburzenie, a sąd wydał nakaz natychmiastowego zatrzymania rozpowszechniania naklejek. Kontrowersyjne „wlepy” i zawarte na nich określenie stały się synonimem politycznej homofobii i nagonki, która w 2019 osiągnęła nieznany wcześniej poziom. Gdy polskie samorządy zaczęły przyjmować uchwały, że będą starały się  „powstrzymać ideologię LGBT”, Staszewski odpowiedział fotografowaniem nieheteronormatywnych mieszkańców na tle tablic wjazdowych konkretnych miejscowości. Tuż pod nimi aktywista montował znaki o wjeździe do „strefy wolnej od LGBT”, które sam wyprodukował, stylizując je na podobne do typowych polskich znaków ostrzegawczych. Kampania miała przypominać, że uchwały wymierzone w abstrakcyjną „ideologię LGBT” uderzają w mieszkańców, zostawiając ich z poczuciem, że nie są mile widziani w swoich miejscowościach. Była to wyraźna kontra wobec stwierdzenia, że stanowiska samorządów są jedynie symboliczne i nie niosą za sobą żadnych konsekwencji prawnych, więc nikogo nie krzywdzą. Zestawiając konkretnych mieszkańców z tablicami wjazdowymi do miejscowości i znakami o „strefie wolnej od LGBT”, Staszewski przypominał, że to, co nazywa się „ideologią LGBT”, to tak naprawdę prawa człowieka oraz społeczność, którą tworzą ludzie — w tym sąsiedzi.

Popularyzacja terminu „strefy wolne od LGBT” i podobieństwo tablic ostrzegających o „strefach wolnych od LGBT” stworzonych przez Staszewskiego do tych, które można zobaczyć przy polskich ulicach albo obok placów budowy, sprowadziło na aktywistę oskarżenia o wprowadzanie publiki w błąd – zdaniem krytyków Staszewski miał celowo przekonywać ludzi, że polskie samorządy ogłosiły się „strefami wolnymi od LGBT” i zamontowały informujące o tym tablice. Te oskarżenia opierają się na założeniu, że osoba nagłaśniająca informację jest w pełni odpowiedzialna za to, jak rozumieją ją inni ludzie, w tym ci, którzy rozumieją ją nieprawidłowo. Określenie „strefy wolne od LGBT” stało się w 2019 roku i kolejnych latach właściwie uniwersalne, a media i politycy z zagranicy wielokrotnie wypowiadali się krytycznie na temat uchwał polskich samorządów. Trudno przypisywać jednoosobową odpowiedzialność za ten stan rzeczy wyłącznie Staszewskiemu, zwłaszcza że już wtedy nie był jedynym aktywistą informującym o „strefach” – ich śledzeniem i umieszczaniem na mapie Polski zajmuje się od początku kolektyw aktywistyczny Atlas Nienawiści, a o sprawie wielokrotnie informowały media.

Trudno jest też znaleźć zagraniczne źródła, w których jednoznacznie i błędnie padałoby stwierdzenie, że tablice ostrzegawcze były wywieszone przez samorządy. Zarzut przypisywania lokalnym politykom wywieszania złowrogich znaków wysunął za to wobec aktywisty premier Mateusz Morawiecki, jednocześnie otwarcie wspominając o uchwałach wymierzonych w „ideologię LGBT” – a więc ignorując, że to nie tablice Staszewskiego, a same deklaracje samorządów były obiektem krytyki opinii publicznej i Unii Europejskiej, co wyraźnie widać po lekturze zagranicznej  prasy. Na swojej stronie internetowej Staszewski jednoznacznie informuje, że to on sam zawieszał tablice w ramach serii fotografii. Przypisywanie Staszewskiemu lub szerszemu gronu aktywistów odpowiedzialności za niezrozumienie istoty „stref wolnych od LGBT” jest manipulacją, pozwy wobec osób takich jak on czy członkowie Atlasu Nienawiści są konsekwentnie odrzucane przez sądy, a deklaracje lokalnych polityków jako wyraźnie anty-LGBT+ odczytuje także Rzecznik Praw Obywatelskich. Samorządowcy i politycy rządu nie akceptują, że uchwalanie deklaracji o „wolności od ideologii LGBT” lub podobnych jest zestawiane z homofobią i dyskryminacją, ale to nie oburzenie krytykowanych osób lub podmiotów decyduje o tym, czy krytyka staje się zniesławieniem. 

Uchwały samorządów to tylko deklaracje, a duża część z nich nawet nie wspomina o LGBT+

Popularną fałszywą narracją o „strefach wolnych od LGBT” jest ta o wyolbrzymianiu znaczenia uchwał przez aktywistów lub społeczność LGBT+. Zasłaniają się tym i lokalni politycy, którzy przyjmowali stanowiska, i osoby związane politycznie lub medialnie z rządem. Ich zdaniem uchwały są jedynie światopoglądowymi deklaracjami, które nie mają nic wspólnego z dyskryminacją i nie łączą się z żadnymi zmianami prawnymi. To prawda, że w samorządach określanych jako „strefy wolne od LGBT” nie dochodziło w związku z głosowaniami do konkretnych działań anty-LGBT+. Nie można jednak udawać, że ogłaszanie przez samorząd, że będzie dążył do „powstrzymania ideologii gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych” jest działaniem neutralnym dla społeczności LGBT+. Tego typu piętnujące deklaracje są jasnym sygnałem, że zdaniem polityków osoby LGBT+ stanowią zagrożenie. Tłumaczenie, że chodzi o krytykę „ideologii”, a nie ludzi, jest niezasadne – poprzez „ideologię LGBT” rozumie się aktywizm na rzecz osób LGBT+ oraz ich postulaty.

Sugerując, że równouprawnienie osób LGBT+ stanowi zagrożenie dla polskich rodzin i dzieci, samorządy działają przeciwko tym osobom; wpływają negatywnie na ich samopoczucie, stwarzają atmosferę zaszczucia, a nawet mogą doprowadzić do przypadków przemocy, której sprawcy będą czuli się usprawiedliwieni potrzebą „powstrzymania ideologii”. Co więcej, samorządowe deklaracje zazwyczaj łączyły się z obietnicami działań, zwłaszcza w kontekście walki z edukacją seksualną. Nie można też zignorować, że pierwsze uchwały tego typu zaczęły pojawiać się w 2019 roku, gdy społeczność LGBT+ była wyjątkowo zastraszona: arcybiskup Marek Jędraszewski nazwał ją „tęczową zarazą”, a Jarosław Kaczyński „zagrożeniem dla narodu”. Marsz Równości w Białymstoku został zaatakowany przez ponad tysiąc agresywnych kontrmanifestantów, a podczas Marszu w Lublinie udaremniono zamach bombowy. 

Kolejną manipulacją są próby wybielania tzw. samorządowych kart praw rodzin („SKPR”), czyli uchwał, które samorządy przyjmowały na podstawie projektu skrajnie konserwatywnej organizacji Ordo Iuris, która od lat działa przeciwko prawom osób LGBT+. „Prawa rodziny” brzmią dużo lepiej niż „powstrzymywanie ideologii”, ale to przykład „psiego gwizdka”, czyli sformułowania, które za pozornie neutralnym wydźwiękiem ukrywa pejoratywne przesłanie. Staje się to zrozumiałe, gdy zadamy sobie pytania, po co właściwie były uchwalane SKPR i dlaczego akurat wtedy. Pojawiły się one po pierwszych deklaracjach, w których otwarcie mówiono o sprzeciwie wobec „ideologii LGBT”. To sugeruje, że były odpowiedzią na podobną potrzebę zamanifestowania przez samorządowców ich światopoglądu i oficjalne postawienie się po stronie rodziny i tradycji. Jeśli samorząd potrzebuje uchwały o „prawach rodziny”, to znaczy, że praw tych brakuje lub są zagrożone. „Tradycyjna rodzina” to popularny psi gwizdek do zaznaczania sprzeciwu wobec rodzin „nowoczesnych” lub „rewolucyjnych”, czyli równości małżeńskiej. W okresie, gdy uchwalano pierwsze deklaracje tego typu, obóz Prawa i Sprawiedliwości z pomocą przychylnych mediów prowadził nagonkę, przestrzegając przed edukacją seksualną, w ramach której dzieci miałyby być „uczone masturbacji”. Za wszystkim miała stać „ideologia LGBT”.

W świetle powyższego jest oczywiste, że SKPR były kontynuacją uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT” i podobnych, a powodem ich powstania chęć uniknięcia oskarżeń o homofobię i dyskryminację ze strony organów Unii Europejskiej. W treści SKPR można znaleźć zapis na temat edukacji i prawa do wychowania dzieci zgodnie z własnymi poglądami, co jest kolejnym psim gwizdkiem, za którym kryje się sprzeciw wobec nowoczesnej edukacji seksualnej – a więc zgodnej z nauką akceptującej homoseksualność czy biseksualność. Na stronie internetowej projektu SKPR można przeczytać o ochronie „zagrożonych konstytucyjnych wartości – rodziny, małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, macierzyństwa i rodzicielstwa”. Podobnie jak w przypadku uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT”, SKPR nie niosą ze sobą żadnego zobowiązania do konkretnych działań, a są jedynie „moralną odpowiedzią”, jak nazwali to twórcy dokumentu. W świetle powyższych informacji jest oczywiste, że dla społeczności LGBT+ to po prostu dalsza realizacja idei „stref wolnych od LGBT”.

Kategorie
to nieprawda

Nie, homoseksualność nie podlega terapii

Na rynku ukazała się druga część podręcznika do nowego przedmiotu „Historia i teraźniejszość”, który jest obowiązkowy dla części klas szkół średnich. Podobnie jak w przypadku pierwszej części, w książce nie zabrakło kontrowersji i dezinformacji. Zarówno przedmiot, jak i podręcznik są dla ministra Przemysława Czarnka metodą na docieranie do uczniów nie tylko z wiedzą historyczną, ale przede wszystkim z politycznym i światopoglądowym przekazem — wygodnym dla środowiska politycznego ministra i krytycznym wobec jego przeciwników. Obie pozycje doczekały się wielu komentarzy, z których można dowiedzieć się, jak manipuluje młodzieżą autor podręczników prof. Wojciech Roszkowski. 

Przyjrzyjmy się bliżej części książki, w której pojawiają się fałszywe stwierdzenia na temat społeczności LGBT+. Jak pisze Roszkowski:

Głosząc społeczną i kulturową, a nie biologiczną istotę płciowości, ideolodzy LGBT lansują jednocześnie jeden zasadniczy wyjątek od tej reguły: homoseksualizm. Ten nie jest ich zdaniem tworem kulturowym. Dla ideologów LGBT homoseksualizm ma charakter genetyczny i nie daje się zmienić pod wpływem społeczeństwa i kultury. Tymczasem liczne badania wskazały, że jest to zjawisko bardziej skomplikowane i w wielu przypadkach, choć zapewne nie zawsze, podlegające terapii

Poziomów manipulacji jest tutaj wiele: autor sugeruje, że orientację seksualną można zmienić, a ta homoseksualna jest gorsza, bo „podlega terapii”, co mają w dodatku wykazywać „liczne”, ale niesprecyzowane badania. Roszkowski tworzy więc pozór obiektywności i obiecuje, że stoją za nim fakty. Jeśli ktoś się z nim nie zgadza, to zapewne jest „ideologiem LGBT” – pojawia się więc tak często używana figura złowrogiej „ideologii”, czyli zbioru postaw i poglądów, którego zwolennicy dążą do zmiany społecznej. „Ideologia LGBT” zawsze pojawia się w jednoznacznie negatywnym kontekście, ale sam termin „ideologia” niekoniecznie musi oznaczać coś złego — ideologia może być polityczna, religijna, społeczna. Mimo to nazywanie społeczności osób LGBT+, a nawet ich postulatów mianem „ideologii LGBT” stało się rozpoznawalnym sposobem na podkreślenie pejoratywnej oceny, a nawet zagrożenia.

Uczniowie czytający ten fragment dostaną zupełnie nieprawdziwą informację, że naturalność i niezmienność nieheteroseksualnej orientacji to nie fakty, a ideologiczne przekonania siewców propagandy. Przekazywanie nieprawdy w edukacji samo w sobie jest karygodne, tutaj jednak pojawia się dodatkowo szkodliwy aspekt: statystycznie w każdej klasie jest jakaś osoba LGBT+. Spotkanie się z tak negatywnie nacechowanymi treściami w podręczniku szkolnym może być trudnym i bolesnym przeżyciem, zwłaszcza jeśli nauczyciele będą traktować je jako zgodne z prawdą. 

Wielokrotnie obalany mit

Diagnozowanie homoseksualności lub biseksualności jako zaburzenia jest praktyką przestarzałą o przynajmniej trzy dekady, jeśli chodzi o oficjalne wytyczne organizacji zdrowia. Z międzynarodowej klasyfikacji chorób ICD wykreślono homoseksualność w 1990 roku, a z klasyfikacji zaburzeń psychicznych DSM usunęło ją już w 1973 Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne. Czasem przedstawia się to jako efekt „lobbingu środowiska homoseksualnego” i sugeruje, że światowe organizacje działały pod presją albo głosowały w niepełnym składzie.

Tego typu teorie spiskowe opierają się na przemilczeniu faktu, że to, czy coś jest zaburzeniem psychicznym lub seksualnym, to kwestia umowna. To ludzie utworzyli te kategorie i wyznaczyli normy społeczne, które z czasem ulegały zmianie — wystarczy spojrzeć na to, jak zmienia się sposób klasyfikowania i opisywania zaburzeń psychicznych i cech neurorozwoju. Nie bez powodu potrzebne są coraz to nowsze opracowania globalnych klasyfikacji. Homoseksualność wykreślono z listy zaburzeń w ramach dziesiątej edycji ICD, a w 2022 wprowadzono kolejną, jedenastą.

Powołując się na badania naukowe, zwolennicy „leczenia homoseksualizmu” muszą stosować tzw. cherry picking, czyli wybierać te fragmenty badań, które pasują do ich tez po wyrwaniu z kontekstu. Popularną metodą manipulacji jest też traktowanie badań powszechnie krytykowanych za nieprawidłową metodologię jako „niezależnych”, a przez to bardziej wartościowych, bo niepodatnych na presję: furorę zrobiło na przykład słynne badanie Marka Regnerusa, które chętnie cytują religijne portale i które merytorycznie miażdżą naukowcy. Badanie miało pokazywać, że dzieci osób nieheteroseksualnych wychowują się gorzej niż ich rówieśnicy. Innym zdyskredytowanym naukowcem, którego chętnie cytują skrajnie konserwatywne media, jest Paul Cameron, którego metody i wypowiedzi doprowadziły do wyrzucenia go z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego. 

Krytyka nieheteroseksualnej orientacji jako zaburzenia, zboczenia czy niepożądanego zachowania jest zazwyczaj nacechowana religijnie, estetycznie lub moralnie. Dzieje się tak, bo nie istnieją rzeczywiste przesłanki, by uznać homoseksualność czy biseksualność za coś szkodliwego dla człowieka i wpływającego negatywnie na jego rozwój i życie. Nic dziwnego, że próby „leczenia” homoseksualności są równie pseudonaukowe jak argumenty za jej szkodliwością.

Tzw. terapia konwersyjna może polegać na wszystkim — nie istnieją żadne standardy, bo świat medyczny jednoznacznie wyklucza naukowość tego procederu, a kolejne kraje wprowadzają zakaz takich praktyk. W jednym ośrodku będzie się „leczyć” homoseksualność modlitwą i medytacją, w innym elektrowstrząsami. Rezultatem nie jest zmiana orientacji, a psychiczna trauma, która może co najwyżej zmuszać daną osobę do życia w inny sposób — a według badań także popychać do prób samobójczych niemal dwukrotnie częściej. Jest to kwestia kontroli i poczucia wstydu, a nie prawdziwej zmiany. Podnoszenie się po takiej traumie może trwać lata, zdarza się jednak, że nawet założyciele programów konwersyjnych w końcu decydują się żyć w zgodzie ze sobą i odpokutować za krzywdzenie innych osób homoseksualnych.

Kategorie
to nieprawda

Czy związki partnerskie zapewniają to samo co równość małżeńska, ale są łatwiejsze do wprowadzenia?

Reprezentanci centrowych ugrupowań politycznych regularnie pytani są o równość małżeńską i regularnie odpowiadają, że popierają związki partnerskie lub są skłonni o nich rozmawiać. Ostatnio swoją przychylność dla związków zadeklarowali Rafał Trzaskowski z Koalicji Obywatelskiej i Szymon Hołownia, lider Polski 2050, podczas imprezy Campus Polska, mimo że pytani byli o równość małżeńską. Często przedstawia się ją jako radykalny postulat, więc dla polityków centrum stanowi ona problem — z jednej strony chcą być postrzegani jako nowocześni, światowi i patrzący w przyszłość, a z drugiej boją się zniechęcić bardziej konserwatywną część swojego elektoratu. Tymczasem poparcie społeczne dla związków partnerskich i równości małżeńskiej nie jest tak zróżnicowane, jak mogłoby się wydawać. W ostatnich latach sondaże wykazują zazwyczaj kilka punktów procentowych dzielących zwolenników związków i małżeństw. Ogółem blisko połowa polskiego społeczeństwa chce, by pary osób tej samej płci mogły sformalizować swoje związki. Szerzej omówiliśmy te dane w innym tekście. Hołownia wspomniał też na Campus Polska, że zdarzało się za granicą, że to konserwatyści wprowadzali związki partnerskie. Jeżeli chodziło mu o Wielką Brytanię, to warto wspomnieć, że lider konserwatywnej partii Torysów David Cameron oficjalnie wypowiedział się po stronie właśnie równości małżeńskiej, mimo że przysporzyło mu to krytyki ze strony własnej partii. Ponad połowa parlamentarzystów z jego ugrupowania zagłosowała przeciwko zmianie prawa.

Niewystarczające poparcie dla równości małżeńskiej — argument, który zdecydowanie można włożyć między mity — nie jest jedyną przeszkodą, jaką przytaczają jej przeciwnicy. Pomimo rosnącej świadomości społecznej wciąż można jeszcze usłyszeć, że związki i małżeństwa tak naprawdę dawałyby osobom nieheteroseksualnym to samo, a główna różnica polega na nazwie. Argument ten zdają się lubić zwłaszcza osoby, które stanowczo sprzeciwiają się „wypaczaniu znaczenia małżeństwa” i zrównują zmianę stanu cywilnego z sakramentem religijnym, nawet jeśli popierają przyznanie parom jednopłciowym niektórych praw. Stworzenie instytucji związku partnerskiego, który na każdym polu z wyłączeniem nazwy byłby równy małżeństwu, mógłby również sprowokować w społeczności LGBT+ wniosek, że jest to niepotrzebne tworzenie podziałów i zaznaczanie inności osób nieheteroseksualnych. Symboliczne znaczenie terminologii nie jest jednak kluczowym argumentem, gdy mowa o równouprawnieniu osób LGBT+. Związki partnerskie po prostu nie są konkretnym postulatem.

Równość małżeńska to z definicji prostsza sprawa, mimo że wydaje się, że to większa ingerencja w system prawny i porządek społeczny (zobacz: dlaczego polska konstytucja wcale nie zabrania równości małżeńskiej). Jest tak dlatego, że wprowadzenie równości małżeńskiej to po prostu umożliwienie osobom w związkach jednopłciowych zawieranie ślubów z takimi samymi prawami i obowiązkami, jakie przypadają osobom w związkach różnopłciowych. Nie wymaga to tworzenia osobnych procedur, a jedynie modyfikację schematu, który już istnieje. W przypadku związków partnerskich mamy do czynienia z zupełnie nowym bytem prawnym, którego zakres zależny jest w stu procentach od tego, co zdecydują prawodawcy. W kilku krajach może więc obowiązywać kilka modeli związków partnerskich, co tylko komplikuje sytuację emigrantów i cudzoziemców. 

Prawa, które mają małżeństwa osób różnej płci, a których nie mają w Polsce osoby w związkach jednopłciowych, to między innymi:

  • Prawo do informacji o stanie zdrowia
  • Prawo do podejmowania decyzji o leczeniu drugiej osoby
  • Prawo do otrzymania zwłok i pochówku
  • Prawo do ustawowego dziedziczenia bez opodatkowania
  • Prawo do wspólności majątkowej i wspólnego rozliczania podatków
  • Prawo do zasiłku opiekuńczego, by zajmować się chorym mężem/ chorą żoną
  • Prawo do objęcia męża/ żony ubezpieczeniem w ZUS
  • Prawo do renty po zmarłym mężu/ zmarłej żonie
  • Prawo do adopcji dziecka małżonka (adopcja wewnętrzna)
  • Prawo do wspólnej adopcji (adopcja zewnętrzna)
  • Prawo do zmiany nazwiska lub przyjęcia podwójnego nazwiska

Nie ulega wątpliwościom, że adopcja dzieci jest najbardziej „kontrowersyjnym” elementem równości małżeńskiej, bo ze względu na niewiedzę i zakorzenione w społeczeństwie uprzedzenia wciąż powszechne jest przekonanie, że dzieci rodziców tej samej płci wychowują się gorzej, nie otrzymują potrzebnych wzorców lub są zagrożone przemocą i piętnowaniem. Warto kontrować te argumenty stwierdzeniem, że już dziś w Polsce żyją rodziny tworzone przez osoby tej samej płci oraz ich dzieci. Prawo nie zabrania kobietom w związkach jednopłciowych rodzić dzieci, nie otacza ich natomiast żadną opieką. Troska o najmłodszych powinna być raczej argumentem za tym, by jak najszybciej wprowadzić równość małżeńską wraz z możliwością adopcji.

Społeczność LGBT+ nie odrzuca związków partnerskich. Ich wprowadzenie byłoby ogromną zmianą na plus w stosunku do braku jakiejkolwiek ochrony dla par jednopłciowych — sytuacji, która stawia Polskę na szarym końcu państw Unii Europejskiej. Trzeba jednak pamiętać, że im dłużej debatuje się o różnicy między związkami i małżeństwami, tym lepiej widać, że ta druga opcja — oraz wizja adopcji przez pary jednopłciowe — u wielu rozmówców budzi wewnętrzny sprzeciw. Nie ma doniesień o tym, by w krajach, w których panuje równość małżeńska, „upadła instytucja rodziny”. Nie ma też badań wskazujących na to, że dzieci wychowane przez dwie matki lub dwóch ojców rozwijają się gorzej — za to brak negatywnych skutków takiego stanu rzeczy potwierdzają liczne gremia naukowe i badania. Zakładając, że po związkach przyjdzie kiedyś czas na kolejny krok, czyli małżeństwa, warto zadać sobie pytanie: dlaczego czekać?

Wybory 2023. O co im chodzi?
Działaj!

Nie daj się politycznym ściemom i głosuj świadomie!
Wpisz adres e-mail i bądź na bieżąco.

Wybory 2023. O co im chodzi?
Wybory 2023. O co im chodzi?
Projekt finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG i Funduszy Norweskich w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny
Projekt finansowany przez Islandię,
Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG
i Funduszy Norweskich w ramach Programu
Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny
Z dumą przygotowane przez Miłość Nie Wyklucza