Kategorie
manipulacja

„Strefy wolne od LGBT” to nie kłamstwa społeczności LGBT+, tylko hańba 111 potencjalnych parlamentarzystów

O tzw. strefach wolnych od LGBT najgłośniej było w Polsce i na świecie w latach 2019-2020, gdy niektóre gminne, powiatowe i wojewódzkie rady zaczęły deklarować chęć „powstrzymania ideologii LGBT” lub „wolność od ideologii LGBT”. W latach 2022-2023 o „strefach” mówiło się już w głównie w kontekście uchylania wcześniej przyjętych uchwał, gdy okazało się, że są niezgodne z unijnymi zasadami niedyskryminacji i zagrażają finansom samorządów. Lokalni politycy, którzy najpierw wprowadzali piętnujące deklaracje, a potem często się z nich wycofywali, nie zniknęli jednak z polityki. Wręcz przeciwnie — pokaźne grono, bo aż 111 osób, kandyduje dziś w wyborach do Sejmu i Senatu. Wyjaśnijmy, dlaczego dorobek tych kandydatów jest dla nich obciążeniem, a „stref wolnych od LGBT” nie można bagatelizować jako niewiążących prawnie, niewinnych deklaracji, które nikogo nie krzywdzą.

Samorządy nie określiły się jako strefy wolne

Określenie „strefa wolna od LGBT” zostało spopularyzowane częściowo przez aktywistę i reżysera Barta Staszewskiego, ale jego źródłem jest skrajnie konserwatywny tygodnik „Gazeta Polska”. W 2019 czasopismo dołączyło do jednego z numerów naklejki „Strefa wolna od LGBT” z przekreśloną tęczą. Wywołało to powszechne oburzenie, a sąd wydał nakaz natychmiastowego zatrzymania rozpowszechniania naklejek. Kontrowersyjne „wlepy” i zawarte na nich określenie stały się synonimem politycznej homofobii i nagonki, która w 2019 osiągnęła nieznany wcześniej poziom. Gdy polskie samorządy zaczęły przyjmować uchwały, że będą starały się  „powstrzymać ideologię LGBT”, Staszewski odpowiedział fotografowaniem nieheteronormatywnych mieszkańców na tle tablic wjazdowych konkretnych miejscowości. Tuż pod nimi aktywista montował znaki o wjeździe do „strefy wolnej od LGBT”, które sam wyprodukował, stylizując je na podobne do typowych polskich znaków ostrzegawczych. Kampania miała przypominać, że uchwały wymierzone w abstrakcyjną „ideologię LGBT” uderzają w mieszkańców, zostawiając ich z poczuciem, że nie są mile widziani w swoich miejscowościach. Była to wyraźna kontra wobec stwierdzenia, że stanowiska samorządów są jedynie symboliczne i nie niosą za sobą żadnych konsekwencji prawnych, więc nikogo nie krzywdzą. Zestawiając konkretnych mieszkańców z tablicami wjazdowymi do miejscowości i znakami o „strefie wolnej od LGBT”, Staszewski przypominał, że to, co nazywa się „ideologią LGBT”, to tak naprawdę prawa człowieka oraz społeczność, którą tworzą ludzie — w tym sąsiedzi.

Popularyzacja terminu „strefy wolne od LGBT” i podobieństwo tablic ostrzegających o „strefach wolnych od LGBT” stworzonych przez Staszewskiego do tych, które można zobaczyć przy polskich ulicach albo obok placów budowy, sprowadziło na aktywistę oskarżenia o wprowadzanie publiki w błąd – zdaniem krytyków Staszewski miał celowo przekonywać ludzi, że polskie samorządy ogłosiły się „strefami wolnymi od LGBT” i zamontowały informujące o tym tablice. Te oskarżenia opierają się na założeniu, że osoba nagłaśniająca informację jest w pełni odpowiedzialna za to, jak rozumieją ją inni ludzie, w tym ci, którzy rozumieją ją nieprawidłowo. Określenie „strefy wolne od LGBT” stało się w 2019 roku i kolejnych latach właściwie uniwersalne, a media i politycy z zagranicy wielokrotnie wypowiadali się krytycznie na temat uchwał polskich samorządów. Trudno przypisywać jednoosobową odpowiedzialność za ten stan rzeczy wyłącznie Staszewskiemu, zwłaszcza że już wtedy nie był jedynym aktywistą informującym o „strefach” – ich śledzeniem i umieszczaniem na mapie Polski zajmuje się od początku kolektyw aktywistyczny Atlas Nienawiści, a o sprawie wielokrotnie informowały media.

Trudno jest też znaleźć zagraniczne źródła, w których jednoznacznie i błędnie padałoby stwierdzenie, że tablice ostrzegawcze były wywieszone przez samorządy. Zarzut przypisywania lokalnym politykom wywieszania złowrogich znaków wysunął za to wobec aktywisty premier Mateusz Morawiecki, jednocześnie otwarcie wspominając o uchwałach wymierzonych w „ideologię LGBT” – a więc ignorując, że to nie tablice Staszewskiego, a same deklaracje samorządów były obiektem krytyki opinii publicznej i Unii Europejskiej, co wyraźnie widać po lekturze zagranicznej  prasy. Na swojej stronie internetowej Staszewski jednoznacznie informuje, że to on sam zawieszał tablice w ramach serii fotografii. Przypisywanie Staszewskiemu lub szerszemu gronu aktywistów odpowiedzialności za niezrozumienie istoty „stref wolnych od LGBT” jest manipulacją, pozwy wobec osób takich jak on czy członkowie Atlasu Nienawiści są konsekwentnie odrzucane przez sądy, a deklaracje lokalnych polityków jako wyraźnie anty-LGBT+ odczytuje także Rzecznik Praw Obywatelskich. Samorządowcy i politycy rządu nie akceptują, że uchwalanie deklaracji o „wolności od ideologii LGBT” lub podobnych jest zestawiane z homofobią i dyskryminacją, ale to nie oburzenie krytykowanych osób lub podmiotów decyduje o tym, czy krytyka staje się zniesławieniem. 

Uchwały samorządów to tylko deklaracje, a duża część z nich nawet nie wspomina o LGBT+

Popularną fałszywą narracją o „strefach wolnych od LGBT” jest ta o wyolbrzymianiu znaczenia uchwał przez aktywistów lub społeczność LGBT+. Zasłaniają się tym i lokalni politycy, którzy przyjmowali stanowiska, i osoby związane politycznie lub medialnie z rządem. Ich zdaniem uchwały są jedynie światopoglądowymi deklaracjami, które nie mają nic wspólnego z dyskryminacją i nie łączą się z żadnymi zmianami prawnymi. To prawda, że w samorządach określanych jako „strefy wolne od LGBT” nie dochodziło w związku z głosowaniami do konkretnych działań anty-LGBT+. Nie można jednak udawać, że ogłaszanie przez samorząd, że będzie dążył do „powstrzymania ideologii gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych” jest działaniem neutralnym dla społeczności LGBT+. Tego typu piętnujące deklaracje są jasnym sygnałem, że zdaniem polityków osoby LGBT+ stanowią zagrożenie. Tłumaczenie, że chodzi o krytykę „ideologii”, a nie ludzi, jest niezasadne – poprzez „ideologię LGBT” rozumie się aktywizm na rzecz osób LGBT+ oraz ich postulaty.

Sugerując, że równouprawnienie osób LGBT+ stanowi zagrożenie dla polskich rodzin i dzieci, samorządy działają przeciwko tym osobom; wpływają negatywnie na ich samopoczucie, stwarzają atmosferę zaszczucia, a nawet mogą doprowadzić do przypadków przemocy, której sprawcy będą czuli się usprawiedliwieni potrzebą „powstrzymania ideologii”. Co więcej, samorządowe deklaracje zazwyczaj łączyły się z obietnicami działań, zwłaszcza w kontekście walki z edukacją seksualną. Nie można też zignorować, że pierwsze uchwały tego typu zaczęły pojawiać się w 2019 roku, gdy społeczność LGBT+ była wyjątkowo zastraszona: arcybiskup Marek Jędraszewski nazwał ją „tęczową zarazą”, a Jarosław Kaczyński „zagrożeniem dla narodu”. Marsz Równości w Białymstoku został zaatakowany przez ponad tysiąc agresywnych kontrmanifestantów, a podczas Marszu w Lublinie udaremniono zamach bombowy. 

Kolejną manipulacją są próby wybielania tzw. samorządowych kart praw rodzin („SKPR”), czyli uchwał, które samorządy przyjmowały na podstawie projektu skrajnie konserwatywnej organizacji Ordo Iuris, która od lat działa przeciwko prawom osób LGBT+. „Prawa rodziny” brzmią dużo lepiej niż „powstrzymywanie ideologii”, ale to przykład „psiego gwizdka”, czyli sformułowania, które za pozornie neutralnym wydźwiękiem ukrywa pejoratywne przesłanie. Staje się to zrozumiałe, gdy zadamy sobie pytania, po co właściwie były uchwalane SKPR i dlaczego akurat wtedy. Pojawiły się one po pierwszych deklaracjach, w których otwarcie mówiono o sprzeciwie wobec „ideologii LGBT”. To sugeruje, że były odpowiedzią na podobną potrzebę zamanifestowania przez samorządowców ich światopoglądu i oficjalne postawienie się po stronie rodziny i tradycji. Jeśli samorząd potrzebuje uchwały o „prawach rodziny”, to znaczy, że praw tych brakuje lub są zagrożone. „Tradycyjna rodzina” to popularny psi gwizdek do zaznaczania sprzeciwu wobec rodzin „nowoczesnych” lub „rewolucyjnych”, czyli równości małżeńskiej. W okresie, gdy uchwalano pierwsze deklaracje tego typu, obóz Prawa i Sprawiedliwości z pomocą przychylnych mediów prowadził nagonkę, przestrzegając przed edukacją seksualną, w ramach której dzieci miałyby być „uczone masturbacji”. Za wszystkim miała stać „ideologia LGBT”.

W świetle powyższego jest oczywiste, że SKPR były kontynuacją uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT” i podobnych, a powodem ich powstania chęć uniknięcia oskarżeń o homofobię i dyskryminację ze strony organów Unii Europejskiej. W treści SKPR można znaleźć zapis na temat edukacji i prawa do wychowania dzieci zgodnie z własnymi poglądami, co jest kolejnym psim gwizdkiem, za którym kryje się sprzeciw wobec nowoczesnej edukacji seksualnej – a więc zgodnej z nauką akceptującej homoseksualność czy biseksualność. Na stronie internetowej projektu SKPR można przeczytać o ochronie „zagrożonych konstytucyjnych wartości – rodziny, małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, macierzyństwa i rodzicielstwa”. Podobnie jak w przypadku uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT”, SKPR nie niosą ze sobą żadnego zobowiązania do konkretnych działań, a są jedynie „moralną odpowiedzią”, jak nazwali to twórcy dokumentu. W świetle powyższych informacji jest oczywiste, że dla społeczności LGBT+ to po prostu dalsza realizacja idei „stref wolnych od LGBT”.

Kategorie
manipulacja

Czy Zachód odchodzi od tranzycji transpłciowych nastolatków?

18 sierpnia 2023 roku na portalu „Rzeczpospolita” (rp.pl) ukazał się artykuł „Tranzycja u dzieci. Europa wciska hamulec”. Jego autorem jest Łukasz Sakowski, którego transfobiczne manipulacje opisywaliśmy już wcześniej. Na swoich profilach w internecie Sakowski mówi wprost, że tranzycja jest szkodliwa, ale jego metody w mediach głównego nurtu są subtelniejsze i oparte na hasłach sprawdzonych przez anglosaskie środowisko anty-trans. Warto znać repertuar tego ruchu, by umieć rozpoznać argumenty, które powoli zaczynają się pojawiać w polskich dyskusjach. Dla polityków to idealny, gotowy materiał do nagonki.

„Zachodnie kraje wycofują się z tranzycji nastolatków”

Żadne państwo nie jest odporne na możliwość zmiany społecznej zachodzącej w rozmaitych kierunkach. Nawet w najbardziej liberalnym społeczeństwie przy odpowiedniej politycznej koniunkturze może dojść do konserwatywnego zwrotu, a to z kolei ma wpływ na zmiany prawne. Warto też pamiętać, że ogół społeczeństwa może postrzegać stan progresu i akceptacji zupełnie inaczej niż mniejszość społeczna. Przykładowo: w Europie, którą łatwo podsumować jako niezwykle liberalną, dopiero w 2017 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że kraje członkowskie muszą odejść do wymogu sterylizacji osób transpłciowych przed korektą ich danych metrykalnych. W Finlandii, której przypadek opisuje autor artykułu w „Rzeczypospolitej”, ustawę znoszącą obowiązek sterylizacji przed tranzycją wprowadzono dopiero w 2023 roku. W Wielkiej Brytanii, gdzie w ostatnich latach miały miejsce liczne spory o prawa i standardy opieki medycznej dla osób trans, aktywiści od dawna alarmują o wieloletnim czasie oczekiwania na konsultacje ze specjalistami prowadzącymi tranzycje, a także krytykują upokarzający proces uzgodnienia danych metrykalnych wymagający spotkania ze specjalną komisją oceniającą przynależność wnioskodawcy do danej płci.

W Stanach Zjednoczonych zaogniona w 2023 roku polityczna kampania anty-trans doprowadziła do zakazu tranzycji nastolatków w niektórych częściach kraju rządzonych przez fundamentalistów z Partii Republikańskiej. W wielu z nich — tak jak od lat ostrzegali aktywiści — ustawy dyskryminujące osoby transpłciowe pojawiły się w otoczeniu projektów godzących w prawa reszty społeczności LGBT+, np. zakazujących występów drag queens w przestrzeniach publicznych lub równościowej edukacji seksualnej w szkołach.

Badania czy zmiany prawne nieprzychylne dla społeczności trans opisuje się często z wyraźną sugestią, że jeśli ich źródłem są kraje anglosaskie lub nordyckie, to musi to być podyktowane nauką, rozsądkiem i troską o społeczeństwo — nigdy uprzedzeniami. Pokazuje to brak zainteresowania faktycznym stanem rzeczy i tym, jak oceniają go osoby transpłciowe w tych państwach.

„Dzieci nie mogą wyrazić świadomej zgody na nieodwracalne operacje i dożywotnie terapie hormonalne”

Tranzycja dzieci i nastolatków odbywa się etapami i pod nadzorem rodziców oraz specjalistów. Kilkuletnie dzieci, które uparcie odrzucają płeć przypisaną im przy urodzeniu, nie będą miały okazji zgodzić się na przyjmowanie leków ani przechodzenie operacji, bo ich tranzycja ogranicza się do pozwolenia im, by używały wybranego imienia, form językowych, ubrań itd. – jest to tzw. tranzycja społeczna. Dopiero na początku dojrzewania płciowego pojawia się możliwość wdrożenia blokerów hormonalnych, które mają opóźnić pokwitanie i dać dziecku czas na namysł i utwierdzenie się w przekonaniu, że chce przejść tranzycję. Decyzję o przyjmowaniu leków hormonalnych i przejściu operacji podejmuje już nastolatek wraz z rodzicami i specjalistą.

Tranzycja nie jest jedynym kontekstem, w którym trzeba podjąć decyzję o ingerencji medycznej u nastolatków, które po prostu chorują lub potrzebują skorzystać z nowoczesnych zdobyczy takich gałęzi medycyny jak protetyka czy okulistyka. Czasami może też dochodzić do konfliktów pomiędzy nastolatkami a rodzicami, np. gdy ci nie zgadzają się, by ich niepełnoletnie potomstwo stosowało antykoncepcję lub korzystało z pomocy psychiatry. Krytycy tranzycji nastolatków zaznaczają, że problem polega na tym, że nastolatek może w przyszłości zmienić zdanie, a efekty terapii hormonalnej i operacji są przynajmniej częściowo nieodwracalne. To prawda — właśnie dlatego takie decyzje muszą być podejmowane ze specjalistami, którzy są w stanie dostarczyć pacjentom i ich rodzicom rzetelne informacje na temat tranzycji i jej efektów.

Jak komentuje Polskie Towarzystwo Seksuologiczne w swoim stanowisku, odpowiadając na pomysł zakazu tranzycji nastolatków w Polsce:

„Zamiast karać i represjonować specjalistów, a młodym ludziom zamykać dostęp do profesjonalnej opieki zdrowotnej, stanowiący prawo powinni dążyć do wypracowania rozsądnych ram, w których ta opieka mogłaby być świadczona na najwyższym możliwym poziomie”.

„Blokery hormonalne powodują nowotwory i osteoporozę”

Każdy lek może wywołać efekty uboczne. Przedstawianie ich jako nieuniknionych następstw, a nie możliwych powikłań — w dodatku bez ujawniania kontekstu i skali prawdopodobieństwa — jest manipulacją. Przykładowo, w przypadku blokerów hormonalnych mających na celu opóźnienie dojrzewania płciowego wpływ na gęstość masy kostnej jest znacznie mniejszy, gdy zostanie wdrożona terapia hormonalna zgodna z tożsamością płciową osoby pacjenckiej. Wnioski z badań analizujących wpływ blokerów dojrzewania na organizmy młodych osób nie powinny być takie, by tych leków nie stosować, ale by nie stosować ich dłużej, niż to jest wymagane, oraz zachowywać przy tym odpowiednią ostrożność.

Warto odnotować, że obiekcje wobec stosowania u nastolatków blokerów hormonalnych dotyczą tylko osób transpłciowych, a przecież w pierwszej kolejności stosowano je u dzieci przedwcześnie dojrzewających. Wykazywanie szkodliwości blokerów u jednej grupy i ignorowanie jej u drugiej ma sens tylko wtedy, gdy przedwczesne dojrzewanie potraktuje się jako prawdziwy problem, a transpłciowość jako wymyśloną fanaberię.

„Detranzycji jest więcej niż tranzycji”

Nie istnieją badania, które wskazywałyby na taką prawidłowość. Gdyby tak było, trudno byłoby tego nie dostrzec — oznaczałoby to przecież stały spadek transpłciowej populacji. Tymczasem metaanaliza z 2021 roku oparta na 27 badaniach wskazuje, że z tranzycji wycofuje się ok. 1% osób. Liczba ta jest w niektórych badaniach niższa, a w niektórych wyższa, ale zazwyczaj nawet w tym drugim przypadku nie przekracza kilku procent.

Należy pamiętać, że różne badania na ten temat mogą obejmować zupełnie inne okresy oraz inaczej definiować tranzycję i detranzycję, a także wnikać w motywację stojącą za decyzjami pacjentów lub nie brać jej pod uwagę. Nie można bez spłycania tematu po prostu stwierdzić, ile jest tranzycji, a ile detranzycji. Przykładowo, istnieje badanie, które miałoby wskazywać, że ok. 30% osób trans rezygnuje z terapii hormonalnej. W rzeczywistości mowa o osobach trans w amerykańskim wojsku, które przestały korzystać z usług konkretnego ubezpieczyciela medycznego, co wcale nie znaczy, że nie kontynuowały tranzycji gdzie indziej.

„Osób trans jest o 4400% więcej niż dekadę temu”

Powyższa lub zbliżona liczba pojawia się od lat w różnych wariantach. Zazwyczaj chodzi wzrost liczby nastoletnich transpłciowych mężczyzn decydujących się na tranzycję, choć słownictwo używane w tym kontekście różni się wyraźnie od tego preferowanego przez osoby trans („takich dziewczyn przybyło o 4400%”). Już samo podanie wyłącznie procenta wzrostu bez wartości początkowej powinno wzbudzić sceptycyzm jako wyraźna manipulacja. Ta niepokojąca liczba przekłada się w praktyce na wzrost liczby skierowań brytyjskich trans nastolatków do kliniki Tavistock zajmującej się tranzycją. Mówimy o kraju, w którym mieszka prawie 70 milionów ludzi i o dekadzie, która symbolizuje największy progres praw osób transpłciowych oraz wzrost ich widzialności i akceptacji. W ciągu tej dekady skierowań do Tavistock przybyło z poniżej 100 w 2009 do ponad 2700 w 2019. W 2020 klinika informowała, że wzrost skierowań w porównaniu do poprzedniego roku wyniósł już jedynie 0,1%.

„U większości dzieci/ młodzieży dysforia mija”

Dysforia płciowa to długotrwałe i intensywne odrzucenie swojej płci przypisanej przy urodzeniu. W badaniu, na które często powołują się zwolennicy tezy o mijającej dysforii, nie definiuje się jej w ten sposób — tak samo traktowane są w nim dzieci transpłciowe i te, których ekspresja płciowa nie wpisuje się w stereotypy. Ponadto z połową dzieci nie udało się skontaktować na koniec badania, a mimo to zostały wliczone do tych, które „wyrosły” z dysforii — w myśl założenia, że jeśli osoby transpłciowe znikają z radaru badaczy i instytucji, to najpewniej przerwały tranzycję.

„Osoby trans wymazują pojęcie płci”

Akceptacja dla osób transpłciowych nie wymazuje pojęcia płci. Mit ten sugeruje, że jeśli transpłciowe kobiety będą traktowane jako kobiety, a transpłciowi mężczyźni jako mężczyźni, nie będzie już wiadomo, kto jest kim, więc wszelkie statystyki stracą znaczenie, nie będzie można mówić o prawach kobiet i doświadczanym przez nie seksizmie, a lekarze nie będą wiedzieć, kogo właściwie leczą.

Inkluzywny język mówienia o transpłciowości — a więc np. nienazywanie transpłciowych kobiet „biologicznymi mężczyznami” czy „mężczyznami utożsamiającymi się jako kobiety” – nie oznacza, że nie można mówić o cechach płciowych osób trans. Jeśli transpłciowa kobieta powie lekarce, że jej płeć przypisana przy urodzeniu była męska, ale przeszła tranzycję polegającą na terapii hormonalnej i operacji waginoplastyki, lekarka będzie posiadała odpowiednie informacje.

Warto pamiętać, że osoby, które nie są trans, też mogą odróżniać się swoimi cechami płciowymi od typowego obrazu kobiety czy mężczyzny. Cispłciowa kobieta, która przeszła usunięcie macicy, musi powiedzieć to lekarzowi. Sprecyzowanie, jakie cechy płciowe posiada, a jakich nie, nie pozbawia słowa „kobieta” znaczenia ani nie definiuje jej płci. To prawda, że większość kobiet ma macicę i nie ma penisa, ale mówienie o wyjątkach nie neguje reguły.

„Tranzycja nie poprawia samopoczucia i zdrowia psychicznego”

Istnieją liczne badania potwierdzające, że osoby transpłciowe są w ogromnej większości zadowolone z tranzycji i poprawia się ich stan psychiczny. Z 55 badań zawartych w metaanalizie z 2018 roku 93% wykazuje pozytywny wpływ tranzycji na stan osób transpłciowych, a 7% wpływ niejednoznaczny. W żadnym badaniu ujętym w tej metaanalizie nie opisano negatywnego wpływu tranzycji na samopoczucie i zdrowie psychiczne osób trans.

Stwierdzenie, że tranzycja nie pomaga, opiera się na celowym ignorowaniu tych pozytywnych zmian oraz przede wszystkim trudu, jakim jest życie jako osoba transpłciowa. Autorzy takich wypowiedzi wskazują na to, że osoby przechodzące tranzycję nadal mogą borykać się z depresją, myślami samobójczymi czy nałogami i wyprowadzają z tego wniosek, że tranzycja nie spełniła swojego zadania. Nie można jednak analizować stanu psychicznego osób transpłciowych bez brania pod uwagę stresu mniejszościowego, dyskryminacji i emocjonalnego ciężaru związanego z latami przeżywania dysforii płciowej.

„Najpierw powinno się zająć problemami psychicznymi i traumami, a potem tranzycją”

Transpłciowość może być bardzo trudnym doświadczeniem i traumą rozłożoną na wiele lat życia. Ograniczanie dostępu do tranzycji osobom, które cierpią na depresję, zaburzenia osobowości czy stany lękowe, zmuszałoby osoby transpłciowe do powszechnego ukrywania swoich problemów ze zdrowiem psychicznym. Postulat ten jest więc kontrproduktywny, żeby nie powiedzieć okrutny — to trochę jak oczekiwanie od osób chorych na cukrzycę, że przestaną chorować na cukrzycę, zanim dostaną insulinę.

Należy też zwrócić uwagę na to, że tego typu wypowiedzi stygmatyzują osoby borykające się z problemami psychicznymi jako niezdolne do podejmowania autonomicznych i racjonalnych decyzji. Co jeszcze ważniejsze, osoby sugerujące taką kolejność postępowania mogą sugerować, że dysforia płciowa wynika z „nieprzepracowanych traum” albo braku samoakceptacji dla swojego ciała, płci, orientacji seksualnej itd. Nie istnieją badania, które potwierdzałyby, że takie jest źródło transpłciowości.

Wybory 2023. O co im chodzi?
Działaj!

Nie daj się politycznym ściemom i głosuj świadomie!
Wpisz adres e-mail i bądź na bieżąco.

Wybory 2023. O co im chodzi?
Wybory 2023. O co im chodzi?
Projekt finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG i Funduszy Norweskich w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny
Projekt finansowany przez Islandię,
Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG
i Funduszy Norweskich w ramach Programu
Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny
Z dumą przygotowane przez Miłość Nie Wyklucza