Deklarowanie „wolności od ideologii LGBT” i potrzeby obrony „praw rodzin” w kontekście osób LGBT+ to działania o wyraźnie piętnującym charakterze, które przysporzyły licznym polskim samorządom niemałych kłopotów. Posiadanie w politycznym dorobku wprowadzenie takiej uchwały jest obciążające dla 111 kandydatów na parlamentarzystów w październikowych wyborach
O tzw. strefach wolnych od LGBT najgłośniej było w Polsce i na świecie w latach 2019-2020, gdy niektóre gminne, powiatowe i wojewódzkie rady zaczęły deklarować chęć „powstrzymania ideologii LGBT” lub „wolność od ideologii LGBT”. W latach 2022-2023 o „strefach” mówiło się już w głównie w kontekście uchylania wcześniej przyjętych uchwał, gdy okazało się, że są niezgodne z unijnymi zasadami niedyskryminacji i zagrażają finansom samorządów. Lokalni politycy, którzy najpierw wprowadzali piętnujące deklaracje, a potem często się z nich wycofywali, nie zniknęli jednak z polityki. Wręcz przeciwnie — pokaźne grono, bo aż 111 osób, kandyduje dziś w wyborach do Sejmu i Senatu. Wyjaśnijmy, dlaczego dorobek tych kandydatów jest dla nich obciążeniem, a „stref wolnych od LGBT” nie można bagatelizować jako niewiążących prawnie, niewinnych deklaracji, które nikogo nie krzywdzą.
„Samorządy nie określiły się jako strefy wolne”
Określenie „strefa wolna od LGBT” zostało spopularyzowane częściowo przez aktywistę i reżysera Barta Staszewskiego, ale jego źródłem jest skrajnie konserwatywny tygodnik „Gazeta Polska”. W 2019 czasopismo dołączyło do jednego z numerów naklejki „Strefa wolna od LGBT” z przekreśloną tęczą. Wywołało to powszechne oburzenie, a sąd wydał nakaz natychmiastowego zatrzymania rozpowszechniania naklejek. Kontrowersyjne „wlepy” i zawarte na nich określenie stały się synonimem politycznej homofobii i nagonki, która w 2019 osiągnęła nieznany wcześniej poziom. Gdy polskie samorządy zaczęły przyjmować uchwały, że będą starały się „powstrzymać ideologię LGBT”, Staszewski odpowiedział fotografowaniem nieheteronormatywnych mieszkańców na tle tablic wjazdowych konkretnych miejscowości. Tuż pod nimi aktywista montował znaki o wjeździe do „strefy wolnej od LGBT”, które sam wyprodukował, stylizując je na podobne do typowych polskich znaków ostrzegawczych. Kampania miała przypominać, że uchwały wymierzone w abstrakcyjną „ideologię LGBT” uderzają w mieszkańców, zostawiając ich z poczuciem, że nie są mile widziani w swoich miejscowościach. Była to wyraźna kontra wobec stwierdzenia, że stanowiska samorządów są jedynie symboliczne i nie niosą za sobą żadnych konsekwencji prawnych, więc nikogo nie krzywdzą. Zestawiając konkretnych mieszkańców z tablicami wjazdowymi do miejscowości i znakami o „strefie wolnej od LGBT”, Staszewski przypominał, że to, co nazywa się „ideologią LGBT”, to tak naprawdę prawa człowieka oraz społeczność, którą tworzą ludzie — w tym sąsiedzi.
Popularyzacja terminu „strefy wolne od LGBT” i podobieństwo tablic ostrzegających o „strefach wolnych od LGBT” stworzonych przez Staszewskiego do tych, które można zobaczyć przy polskich ulicach albo obok placów budowy, sprowadziło na aktywistę oskarżenia o wprowadzanie publiki w błąd – zdaniem krytyków Staszewski miał celowo przekonywać ludzi, że polskie samorządy ogłosiły się „strefami wolnymi od LGBT” i zamontowały informujące o tym tablice. Te oskarżenia opierają się na założeniu, że osoba nagłaśniająca informację jest w pełni odpowiedzialna za to, jak rozumieją ją inni ludzie, w tym ci, którzy rozumieją ją nieprawidłowo. Określenie „strefy wolne od LGBT” stało się w 2019 roku i kolejnych latach właściwie uniwersalne, a media i politycy z zagranicy wielokrotnie wypowiadali się krytycznie na temat uchwał polskich samorządów. Trudno przypisywać jednoosobową odpowiedzialność za ten stan rzeczy wyłącznie Staszewskiemu, zwłaszcza że już wtedy nie był jedynym aktywistą informującym o „strefach” – ich śledzeniem i umieszczaniem na mapie Polski zajmuje się od początku kolektyw aktywistyczny Atlas Nienawiści, a o sprawie wielokrotnie informowały media.
Trudno jest też znaleźć zagraniczne źródła, w których jednoznacznie i błędnie padałoby stwierdzenie, że tablice ostrzegawcze były wywieszone przez samorządy. Zarzut przypisywania lokalnym politykom wywieszania złowrogich znaków wysunął za to wobec aktywisty premier Mateusz Morawiecki, jednocześnie otwarcie wspominając o uchwałach wymierzonych w „ideologię LGBT” – a więc ignorując, że to nie tablice Staszewskiego, a same deklaracje samorządów były obiektem krytyki opinii publicznej i Unii Europejskiej, co wyraźnie widać po lekturze zagranicznej prasy. Na swojej stronie internetowej Staszewski jednoznacznie informuje, że to on sam zawieszał tablice w ramach serii fotografii. Przypisywanie Staszewskiemu lub szerszemu gronu aktywistów odpowiedzialności za niezrozumienie istoty „stref wolnych od LGBT” jest manipulacją, pozwy wobec osób takich jak on czy członkowie Atlasu Nienawiści są konsekwentnie odrzucane przez sądy, a deklaracje lokalnych polityków jako wyraźnie anty-LGBT+ odczytuje także Rzecznik Praw Obywatelskich. Samorządowcy i politycy rządu nie akceptują, że uchwalanie deklaracji o „wolności od ideologii LGBT” lub podobnych jest zestawiane z homofobią i dyskryminacją, ale to nie oburzenie krytykowanych osób lub podmiotów decyduje o tym, czy krytyka staje się zniesławieniem.
„Uchwały samorządów to tylko deklaracje, a duża część z nich nawet nie wspomina o LGBT+”
Popularną fałszywą narracją o „strefach wolnych od LGBT” jest ta o wyolbrzymianiu znaczenia uchwał przez aktywistów lub społeczność LGBT+. Zasłaniają się tym i lokalni politycy, którzy przyjmowali stanowiska, i osoby związane politycznie lub medialnie z rządem. Ich zdaniem uchwały są jedynie światopoglądowymi deklaracjami, które nie mają nic wspólnego z dyskryminacją i nie łączą się z żadnymi zmianami prawnymi. To prawda, że w samorządach określanych jako „strefy wolne od LGBT” nie dochodziło w związku z głosowaniami do konkretnych działań anty-LGBT+. Nie można jednak udawać, że ogłaszanie przez samorząd, że będzie dążył do „powstrzymania ideologii gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych” jest działaniem neutralnym dla społeczności LGBT+. Tego typu piętnujące deklaracje są jasnym sygnałem, że zdaniem polityków osoby LGBT+ stanowią zagrożenie. Tłumaczenie, że chodzi o krytykę „ideologii”, a nie ludzi, jest niezasadne – poprzez „ideologię LGBT” rozumie się aktywizm na rzecz osób LGBT+ oraz ich postulaty.
Sugerując, że równouprawnienie osób LGBT+ stanowi zagrożenie dla polskich rodzin i dzieci, samorządy działają przeciwko tym osobom; wpływają negatywnie na ich samopoczucie, stwarzają atmosferę zaszczucia, a nawet mogą doprowadzić do przypadków przemocy, której sprawcy będą czuli się usprawiedliwieni potrzebą „powstrzymania ideologii”. Co więcej, samorządowe deklaracje zazwyczaj łączyły się z obietnicami działań, zwłaszcza w kontekście walki z edukacją seksualną. Nie można też zignorować, że pierwsze uchwały tego typu zaczęły pojawiać się w 2019 roku, gdy społeczność LGBT+ była wyjątkowo zastraszona: arcybiskup Marek Jędraszewski nazwał ją „tęczową zarazą”, a Jarosław Kaczyński „zagrożeniem dla narodu”. Marsz Równości w Białymstoku został zaatakowany przez ponad tysiąc agresywnych kontrmanifestantów, a podczas Marszu w Lublinie udaremniono zamach bombowy.
Kolejną manipulacją są próby wybielania tzw. samorządowych kart praw rodzin („SKPR”), czyli uchwał, które samorządy przyjmowały na podstawie projektu skrajnie konserwatywnej organizacji Ordo Iuris, która od lat działa przeciwko prawom osób LGBT+. „Prawa rodziny” brzmią dużo lepiej niż „powstrzymywanie ideologii”, ale to przykład „psiego gwizdka”, czyli sformułowania, które za pozornie neutralnym wydźwiękiem ukrywa pejoratywne przesłanie. Staje się to zrozumiałe, gdy zadamy sobie pytania, po co właściwie były uchwalane SKPR i dlaczego akurat wtedy. Pojawiły się one po pierwszych deklaracjach, w których otwarcie mówiono o sprzeciwie wobec „ideologii LGBT”. To sugeruje, że były odpowiedzią na podobną potrzebę zamanifestowania przez samorządowców ich światopoglądu i oficjalne postawienie się po stronie rodziny i tradycji. Jeśli samorząd potrzebuje uchwały o „prawach rodziny”, to znaczy, że praw tych brakuje lub są zagrożone. „Tradycyjna rodzina” to popularny psi gwizdek do zaznaczania sprzeciwu wobec rodzin „nowoczesnych” lub „rewolucyjnych”, czyli równości małżeńskiej. W okresie, gdy uchwalano pierwsze deklaracje tego typu, obóz Prawa i Sprawiedliwości z pomocą przychylnych mediów prowadził nagonkę, przestrzegając przed edukacją seksualną, w ramach której dzieci miałyby być „uczone masturbacji”. Za wszystkim miała stać „ideologia LGBT”.
W świetle powyższego jest oczywiste, że SKPR były kontynuacją uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT” i podobnych, a powodem ich powstania chęć uniknięcia oskarżeń o homofobię i dyskryminację ze strony organów Unii Europejskiej. W treści SKPR można znaleźć zapis na temat edukacji i prawa do wychowania dzieci zgodnie z własnymi poglądami, co jest kolejnym psim gwizdkiem, za którym kryje się sprzeciw wobec nowoczesnej edukacji seksualnej – a więc zgodnej z nauką akceptującej homoseksualność czy biseksualność. Na stronie internetowej projektu SKPR można przeczytać o ochronie „zagrożonych konstytucyjnych wartości – rodziny, małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, macierzyństwa i rodzicielstwa”. Podobnie jak w przypadku uchwał o „powstrzymaniu ideologii LGBT”, SKPR nie niosą ze sobą żadnego zobowiązania do konkretnych działań, a są jedynie „moralną odpowiedzią”, jak nazwali to twórcy dokumentu. W świetle powyższych informacji jest oczywiste, że dla społeczności LGBT+ to po prostu dalsza realizacja idei „stref wolnych od LGBT”.